To, co zaproponował nam Jacek Borcuch w swoim nowym filmie, jest niewątpliwie nową wartością w naszej rodzimej kinematografii...Nową, ponieważ opowiedział on historię nie tak odległych czasów, bez martyrologii i patetycznego nadęcia, ale niepozbawioną szczerości i powagi tematu. Wczoraj zobaczyliśmy obraz o młodości, muzyce, miłości, i moralnych wyborach. Taka zawartość potrafi skutecznie zepsuć nawet najlepszą fabułe i uczynić z filmu ckliwą komedię romantyczną. Jak Borcuch to zrobił, że wybronił się przed uczynieniem z takiego tematu popkulturowej laurki dla prl-u, sentymentalnej podróży okraszonej sokiem z saturatora i składanką z najlepszymi hitami Polski Ludowej?
Postawił na szczerość przekazu, na grę subtelności. Pokazał własny sen o własnej młodości, zapamiętany na wszystkich prawach obowiązujących wspomnienia - uproszczenie, emocje, wrząca krew pierwszych doświadczeń i złagodzony obraz negatywnych zdarzeń.
A nośnikiem tych obrazów z przeszłości, z którą po części(zależnie od grupy wiekowej) możemy się utożsamiać, staje się muzyka. Będąca cudownym środkiem wyrazu zarówno przekonań, jak i szaleńczych emocji, przypisanych bardziej do wieku, niż do historycznie napiętego czasu.
Ciekawe, co w tym filmie zobaczy za lat kilkanaście Matylda... Jaki środek wyrazu znajdzie do opisania i zrozumienia świata? Czy czas stanu wojennego będzie już dla niej historią tak odległą i niedostępną, jak dla nas okres II wojny światowej? Zobaczymy...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz